Jak wszyscy już doskonale wiecie, tej zimy FC Barcelonę czekają wybory prezydenckie. Po wymuszonej dymisji Josepa Marii Bartomeu władzę w Klubie przejęła Komisja kontroli gier i zakładów Zarządzająca (więcej o tym specyficznym organie tutaj). To jednak dopiero nowy prezydent będzie miał uprawnienia do podejmowania najważniejszych dla przyszłości Blaugrany decyzji. O tym, kto może nim zostać – a także o tym, kto, kiedy i w jaki sposób go wybierze – dowiecie się z tego artykułu.
Na początek trochę o samej procedurze, choć pewnie większość wiecie: prezydent FC Barcelony jest wybierany przez członków klubu czyli socios (o tym jak wejść do tego grona pisał Adrian tutaj), a konkretniej – przez tych socios, którzy w dniu głosowania są pełnoletni oraz legitymują się stażem członkowskim wynoszącym co najmniej jeden rok. Zgodnie z aktualnym statutem wybór następuje na sześcioletnią kadencję, która może być jednokrotnie przedłużona. Dodajmy od razu, że zastosowanie znajdują tu zasady znane doskonale z putinowskiej Rosji – nic nie stoi na przeszkodzie temu by oddać władzę po dwóch kadencjach, a następnie po przerwie ponownie ubiegać się o stanowisko, co zresztą czyni jeden z kandydatów.
Warto przy okazji zauważyć, że prezydent FC Barcelony nie ma władzy absolutnej, bowiem w sensie prawnym właścicielami klubu pozostają socios – w najważniejszych sprawach muszą być więc konsultowani albo co najmniej ich przedstawiciele (socios compromisarios) albo wręcz ogół socios w drodze referendum. Ograniczenie to dotyczy jednak tylko kwestii strategicznych, np. takich jak ogłoszony ostatnio plan zaciągnięcia miliardowego kredytu na przebudowę Camp Nou. Prezydent ma zaś pełną swobodę w zakresie bieżącego funkcjonowania zespołu, zwłaszcza w aspekcie sportowym: to on zatrudnia i zwalnia dyrektorów sportowych, trenerów czy decyduje o transferach piłkarzy, niezależnie od wydawanych kwot (choć ich łączna suma przekroczyła już wartość wspomnianego wcześniej kredytu).
Podsumowując – prezydent FC Barcelony ma zagwarantowane sześć lat spokojnego wdrażania swojej wizji funkcjonowania klubu, z możliwością przedłużenia tego okresu o kolejne sześć lat. Tyle teoria. W praktyce zaś socios Barcelony ruszają do urn częściej niż wynikałoby to ze statutu – niemal zawsze mamy do czynienia z wyborami przedterminowymi spowodowanymi przedwczesną dymisją zarządu. Tak jest i tym razem – Josep Maria Bartomeu wprawdzie formalnie uchronił się przed zostaniem pierwszym w historii odwołanym przez socios prezydentem, ale władzę musiał oddać na ponad pół roku przed planowanymi wyborami. Co więc będzie się działo teraz?
GŁOSOWANIE
Na początek to, co najistotniejsze, czyli perspektywa czasowa – wybory odbędą 24 stycznia 2021 roku (data ta została oficjalnie podana w trakcie pisania tego tekstu). Gdy już głosowanie się odbędzie, sam proces przekazania władzy jest stosunkowo krótki – to maksymalnie 10 dni kalendarzowych od dnia wyborów, brak jest terminu minimalnego. Jak wiemy, każdy dzień może mieć znaczenie, bowiem zimowe okienko transferowe kończy się w Hiszpanii 1 lutego 2021 roku.
Poznaliśmy już również procedurę głosowania. Zwyczajowo odbywa się ono wyłącznie na Camp Nou, które podczas tego jednego dnia zamienia się w gigantyczny lokal wyborczy. W tym roku jednak nie pozwala na to pandemia – wprawdzie wśród alternatyw wymieniano głosowanie elektroniczne czy korespondencyjne, ale ostatecznie postawiono na zwiększenie liczby miejsc do głosowania. Co ciekawe, w samej Barcelonie będzie to tylko Camp Nou, ale do tego dojdą również 4 inne miejsca w Katalonii oraz po jednym w Andorze, Madrycie, Walencji, Sewilli oraz na Majorce – łącznie 10 siedzib. Decyzja ta musi dziwić, biorąc pod uwagę, że aż 90% socios jest z Katalonii.
Tak czy siak, o samym głosowaniu można zaś powiedzieć tyle, że przypomina ono znane nam doskonale wybory prezydenckie, choć przynajmniej ostatnio jako Polacy bijemy Katalończyków na głowę pod względem frekwencji – w historii FC Barcelony tylko raz głosowało więcej niż 50% uprawnionych socios (53.79% w wyborach w 2003 roku). Należy przy tym wspomnieć o jednej istotnej różnicy w porównaniu z wyborami w Polsce: w wyborach na prezydenta klubu brak jest drugiej tury. Innymi słowy, jak zaśpiewałaby grupa ABBA, the winner takes it all – przykładowo w 1978 roku do wygranej wystarczyło zgromadzenie niecałych 40% głosów. Jak to wygląda w liczbach bezwzględnych? Z reguły do zwycięstwa trzeba zebrać około 25 tysięcy głosów, mimo że socios jest już teraz ponad 150 tysięcy. Uroki demokracji.
A skoro o demokracji mowa, czy każdy z ponad 150 tysięcy socios może nie tylko zagłosować, ale i wystartować w wyborach? Cytując Tadeusza Sznuka – otóż nie. Bariery dotyczą między innymi wymaganego stażu członkowskiego (co najmniej 10 lat) czy miejsca zamieszkania (teren Katalonii). Przede wszystkim jednak istotny jest aspekt finansowy – obejmujący władzę prezydent musi przedstawić gwarancje bankowe na 15% klubowego budżetu, to znaczy ponad 100 milionów euro. W oczywisty sposób ogranicza to liczbę potencjalnych kandydatów, zwłaszcza biorąc pod uwagę, że za pełnienie funkcji prezydenta klubu nie pobiera się, przynajmniej oficjalnie, żadnego wynagrodzenia. Coś nam jednak mówi, że bezinteresowność niektórych ludzi ubiegających się o to stanowisko można porównać do tej okazywanej przez senatora Stanisława Polaka wspierającego firmę Pol-Inwest w „Poranku Kojota”.
Pozostawiając jednak na boku spekulacje dotyczące motywacji niektórych kandydatów należy zaznaczyć, że najbliższe wybory będą rekordowe pod względem ich liczby, o ile oczywiście wszyscy uzbierają podpisy w liczbie koniecznej do oficjalnego startu w wyborach (nieco ponad 2 tysiące). Na dzień pisania tego tekstu (30 listopada 2020 roku) jest ich aż dziesięciu, a być może na tym się nie skończy (uprzedzając – jeżeli komuś przyszedł na myśl Gerard Pique, to zgodnie ze statutem musi on odczekać dwa lata od wygaśnięcia kontraktu piłkarskiego z Barceloną). Oczywiście nie wszyscy mają jednak realne szanse na zwycięstwo – tak jak w tytułowej Grze o tron wiadomo było, że rozgrywka toczy się między Lannisterami, Targeryanami czy Starkami, tak i w tym artykule skupimy się głównie na najważniejszych kandydatach, choć nie omieszkamy wspomnieć także o barcelońskich Arrynach czy Tullych.
Skoro powyżej już zacytowaliśmy pana Tadeusza Sznuka, to nie pozostaje nam nic innego jak rozpocząć barcelońską edycję 1 z 10.
JOAN LAPORTA
Na pierwszy ogień idzie ten, który swoją kandydaturę oficjalnie ogłosił jako ostatni – Joan Laporta. Choć on mógł sobie na to pozwolić, bo jak trafnie zauważał rzecznik wotum nieufności, Marc Duch, jego przedstawiać akurat nikomu nie trzeba: wszyscy wiedzą o tym, że pełnił już rolę prezydenta FC Barcelony w przeszłości, zaczynając kadencję od transferu Ronaldinho (choć obiecywał Beckhama), a kończąc na zaufaniu Pepowi Guardioli. Jego rządy to pasmo sportowych sukcesów przeplatanych obyczajowymi aferami – Laporta zawsze umiał się bawić (i to z pompą), ale z czasem pojawiły się oskarżenia, że nielegalnie wykorzystywał ku temu klubowe pieniądze. Podejrzanych aspektów jego działalności było zresztą więcej, by wspomnieć chociażby zagadkowe transfery z Brazylii, jak np. Keirrisona, który nigdy nawet nie zadebiutował na Camp Nou, czy wynajęcie detektywów do śledzenia członków zarządu, którzy opuścili klub po rozłamie we władzach.
Czym zajmował się Laporta od momentu oddania władzy w 2010 roku? Oprócz (wygranego) procesu sądowego z nowym zarządem głównie polityką – stanowisko prezydenta FC Barcelony okazało się być trampoliną na niepodległościową scenę. Nie odniósł tam jednak większych sukcesów. Fiaskiem zakończyły się również jego starania o powrót do pełnienia najwyższej funkcji w klubie – w 2015 roku przegrał w wyborach z Josepem Marią Bartomeu, zdobywając zaledwie 33% głosów. To właśnie głównie ta okoliczność psuje obraz Laporty jako pewnego zwycięzcy: wówczas bowiem praktycznie nie prowadził kampanii wyborczej i wręcz nie przedstawił żadnego konkretnego projektu, licząc jedynie na magię swojego nazwiska. Jeżeli powtórzy tę postawę, to najpewniej znów nie będzie miał powodów do spektakularnego świętowania (nie, ten artykuł wcale nie jest pretekstem do wklejenia jak największej liczby zdjęć imprezującego Laporty).
W dniu oficjalnego ogłoszenia startu w wyborach zobaczyliśmy innego Laportę niż tego, do którego byliśmy przyzwyczajeni – jest zdecydowanie bardziej spokojny i koncyliacyjny. Wprost zapowiedział, że nie ma zamiaru pozywać duetu Sandromeu do sądu (a jest za co – dekadę ich rządów przypominamy tutaj), a jego celem jest życie dobrze ze wszystkimi. Na chwilę obecną w jego kampanii sporo jest nostalgii i gry na emocjach, jednak mało konkretów. Już teraz jednak wiemy, że ani nie rozmawiał z Leo Messim na temat pozostania, ani nie przekona do powrotu Pepa Guardioli – ten bowiem przedłużył kontrakt z Manchesterem City. Musimy więc czekać na nowe pomysły popularnego Jana.
Plotkowano, że skoro Laporta w pierwszej kampanii obiecywał Beckhama, a w 2015 r. Paula Pogbę to i tym razem sięgnie po jakieś głośne nazwisko. Nic takiego się jednak nie stało. Jak stwierdził, spekulowanie na temat transferów w tym momencie byłoby brakiem szacunku dla piłkarzy, którzy są w kadrze.
VICTOR FONT
Kto może mu pokrzyżować szyki? Gdybyśmy mieli obstawiać u bukmachera, to swoje pieniądze zainwestowalibyśmy w kandydaturę Victora Fonta – choć kurs nie jest zbyt korzystny, bowiem to na chwilę obecną faworyt. 48-latek prywatnie posiada firmę consultingową, a także zorientowaną niepodległościowo gazetę ARA. Przejęcie władzy w Barcelonie marzy mu się od dawna – rozważał start w wyborach już w 2015 roku, jednak wówczas uznał, że nie jest jeszcze należycie przygotowany. Teraz powraca ze swoim budowanym od lat projektem Si al futur (Tak dla przyszłości), w którym kluczowe jest jedno słowo: Xavi.
To właśnie legenda Barcelony, a obecnie trener katarskiego Al Sadd jest główną kartą atutową Fonta. Panowie są do wzięcia w pakiecie – do tego stopnia, że gdy trenerem Katalończyków został Ronald Koeman, Font stwierdził, że nawet ewentualne zdobycie przez niego trypletu nie powstrzyma przyjścia Xaviego. Później wielokrotnie rozbijał te słowa na czynniki pierwsze, tłumacząc że Xavi ma być całościowo odpowiedzialny za projekt sportowy – Font zamierza pozostawić go w całości w rękach byłego kapitana Blaugrany, który sam zdecyduje czy zadowoli się rolą strategiczną, czy będzie chciał również założyć trenerski dres – sprawdźcie przygotowane przez nas tłumaczenie wywiadu z nim. Słowem, Xavi ma otrzymać pełną autonomię w sferze sportowej i próbować stworzyć w Barcelonie legendę na miarę tej sir Alexa Fergusona. Font zaś ma zająć się aspektem ekonomicznym oraz strukturalnym (między innymi wprowadzeniem możliwości głosowania elektronicznego przez socios, jak postulował to już podczas zeszłorocznego zgromadzenia).
Taka wizja zarządzania klubem rodzi oczywiście jedno podstawowe pytanie: co będzie w sytuacji, w której Xavi jednak nie okaże się właściwą osobą do takiej roli albo też gdy panowie po prostu się poróżnią i przestaną chcieć ze sobą współpracować? Font nie wyjawił swojego planu B, choć chętnie rozmawia nie tylko z prasą, ale i ze zwykłymi socios, dyskutując z nimi chociażby o planowanych reformach statutu czy spotykając się na cotygodniowym zoomie, gdzie każdy może zadać mu pytanie.
Wyzwaniem jest jednak przede wszystkim dotarcie do wiekowych socios zaczynających każdy dzień od nastawionych pro-Bartomeu Mundo Deportivo czy Sportu – to tam bowiem leżą realne głosy, a nie, jak mawiał klasyk, łatwe like na Twitterze. Zobaczymy czy uda mu się je zdobyć. Póki co odnosimy wrażenie, że im więcej go w mediach, tym i więcej okazji do niefortunnych wypowiedzi – tak stało się na przykład, gdy publicznie powiedział, że Antoine Griezmann nigdy nie powinien był trafić do Barcelony, co spotkało się z odpowiedzią samego gracza. Później Font tłumaczył, że wypowiadał się jako kibic i jeżeli zostanie prezydentem to będzie liczył na Francuza, ale takie sytuacje jasno pokazują, że brak mu jeszcze politycznej ogłady.
KANDYDAT CONTINUISTA
A skoro wspomnieliśmy o katalońskich mediach i wspieraniu obecnego zarządu, to warto od razu zaznaczyć, że nie ujawnił się żaden kandydat chcący oficjalnie kontynuować projekt prezydenta Bartomeu. Nie znaczy to jednak, że wybory będą pozbawione ludzi idących z nim jeszcze niedawno ramię w ramię – swój start zapowiedziało aż trzech byłych członków zarządu z czasów duetu Sandromeu.
Najbardziej medialny z nich jest Toni Freixa. 51-latek w latach 2010-2015 był rzecznikiem zarządu najpierw dowodzonego przez Sandro Rosella, a następnie Josepa Marię Bartomeu. W przeciwieństwie do Fonta, on porwał się na start w wyborach w 2015 roku, jednak poległ z kretesem zdobywając zaledwie 3.7% głosów.
Tym razem liczy jednak na więcej, oficjalnie pozycjonując się jako pierwszy krytyk byłego już prezydenta. Jednakże zarówno jego przeszłość, jak i prezentowane obecnie poglądy (między innymi krytyka skierowana wobec organizatorów wotum nieufności z powodu wszczęcia procedury) nakazują podchodzić do tych deklaracji z rezerwą. Ktoś złośliwy mógłby wręcz powiedzieć, że taka postawa jest zalecana wobec Freixy na każdym polu – w chwili obecnej ma on bowiem na głowie dwa procesy sądowe związane z prowadzonym przez niego biznesem w sferze marketingu sportowego. Mianowicie, po odejściu z FC Barcelony Freixa zatrudnił się w firmie działającej w tej branży, jak obecnie twierdzą jego ówcześni wspólnicy, wyłącznie w celu zdobycia know-how i splagiatowania ich planu biznesowego. Jakby tego było mało, klienci założonej w podejrzanych okolicznościach firmy Freixy domagają się uznania jej przez sąd za… nielegalną piramidę finansową. Wymarzona osoba do zarządzania przedsiębiorstwem z miliardowymi obrotami, prawda?
Kolejny z grona oficjalnie-wcale-nie-continuistów jest Emili Rousaud. Co ciekawe, on miał być szykowany na naturalnego następcę Bartomeu, ale ostatecznie sam opuścił powoli jeszcze wówczas tonący okręt. Po wybuchu afery Barcagate Bartogate grzmiał w mediach, że jest to absolutny skandal, a on sam nie chce mieć z ludźmi, którzy ją spowodowali nic wspólnego, w praktyce zaczynając swoją włąsną kampanię wyborczą.
Jego plany na prowadzenie Barcelony? Hm, jakby to powiedzieć… ambitne. Liczy na Xaviego, Iniestę i Puyola (legendy Blaugrany nawet jednak nie skomentowały tej informacji), ma dogadanego najlepszego dyrektora sportowego oraz wielkiego trenera – niestety nie ujawnił kogo konkretnie ma na myśli. Może to jednak dobrze, bo gdy już pan Rousaud powiedział jakikolwiek konkret to zrobiło się dziwnie – stwierdził, że o ile Neymar cofnie kierowane wobec klubu pozwy, to on jest gotów sprowadzić go za darmo, po wygaśnięciu kontraktu z PSG. Totalne science fiction.
Ostatni były członek zarządu Bartomeu, który zapowiedział start w wyborach to Xavi Vilajoana. To były sportowiec związany z Barceloną – wychowywał się w La Masii, ale nigdy nie przebił się nawet do drużyny rezerw. Po tułaczce po mniejszych katalońskich klubach wrócił do Blaugrany, aby reprezentować jej barwy w futsalu.
Jego doświadczenie sprawiło, że to właśnie on był odpowiedzialny w zarządzie Bartomeu za klubową szkółkę – i dlatego jego wizja prezydentury również ma opierać się na wychowankach. My jednak podchodzimy do tych deklaracji z dużą rezerwą: dość przypomnieć, że za czasów Sandromeu do pierwszej drużyny przebili się jedynie Sergi Roberto oraz Ansu Fati. Trochę mało jak na dziesięć lat. Aha, warto również wspomnieć, że Vilajoana ma pewną przewagę nad swoimi konkurentami – paradoksalnie, jako członek zarządu Bartomeu do samego końca, nie musi przedstawiać gwarancji bankowych na 15% budżetu.
Będziemy szczerzy – nie ma takiej siły, która przekonałaby nas do głosowania na któregokolwiek z tych panów, nie po to poparliśmy wotum nieufności wobec Bartomeu. A jak już przy byłych członkach zarządu jesteśmy to żałujemy jedynie, że na start nie zdecydował się Javier Bordas – przynajmniej byłoby zabawnie. O tym dlaczego, posłuchajcie w naszym podcaście.
JORDI FARRÉ
Kolejnym kandydatem jest niejaki Jordi Farré. Również on chciał ubiegać się o stanowisko w 2015 roku, ale wówczas zabrakło mu rozpoznawalności – nie zebrał nawet podpisów wymaganych do oficjalnego zgłoszenia kandydatury w liczbie 2.5 tysiąca (zebrał ich niewiele ponad 2 tysiące). Z tamtej lekcji wyciągnął wnioski i przed obecnymi wyborami jego nazwisko zna każdy socio – to właśnie on formalnie wszczął procedurę zbierania podpisów pod wotum nieufności wobec prezydenta Bartomeu i to jego nazwisko znajduje się we wszystkich oficjalnych komunikatach związanych z tym procesem.
Liczne organizacje opozycyjne wobec obecnego zarządu miały mu to zresztą za złe, argumentując, że pozbawił wszystkich czasu na należyte przygotowanie się (tak twierdził chociażby Marc Duch, który w wywiadzie z nami zwracał uwagę, że Farré „miał pewne, nazwijmy to „ciemne intencje”. Szczerze mówiąc, niezbyt przyjemna sytuacja i niezbyt przyjemny towarzysz podróży)…
Również jego postawa w trakcie zbierania podpisów była niejednoznaczna – dość wspomnieć, że pewnego dnia zaczął przekonywać o tym, że istnieje możliwość elektronicznego poparcia wniosku, choć z pewnością takie podpisy nie zostałyby zaakceptowane przez zarząd Bartomeu. Sam odpiera zarzuty oskarżające go o bycie koniem trojańskim obecnego prezydenta, twierdząc że pomysł wszczęcia procedury był spontaniczny i pojawił się tuż przed feralnym meczem z Bayernem Monachium.
Farré to osoba związana z FC Barceloną od małego – jego ojciec zgłosił go jako socio już w dniu urodzin, a w związku z tym dysponuje on imponującym stażem członkowskim wynoszącym 44 lata. Sam Jordi założył oficjalny klubowy fanklub zrzeszający niepełnosprawnych kibiców Barçy i chętnie opowiada o swoim zaangażowaniu w kibicowskie życie klubu – mówi, że zaliczył już 243 wyjazdy z Blaugraną, w tym tak egzotyczne jak na tournée w USA czy zeszłoroczny Superpuchar rozgrywany w Arabii Saudyjskiej. W 2015 roku jego niedoszłej kandydaturze miało przyświecać hasło Som la gent normal (Jesteśmy zwykłymi ludźmi), teraz zaś jest to Nou impuls (Nowy impuls). Niewiele póki co jednak wiadomo o konkretach, choć w wywiadzie udzielonym La Vanguardii napomknął o kontaktach ze środowiskiem… Jürgena Kloppa. Poza warstwą sportową zwraca zaś uwagę chociażby na wykorzystywanie Barcelony przez Nike, czemu w jego ocenie należałoby zapobiec pozbywając się tego sponsora.
AGUSTÍ BENEDITO
To procedura wotum nieufności wszczęta przez Jordiego Farré zakończyła się sukcesem, ale już trzy lata wcześniej tego samego próbował Agustí Benedito – zabrakło mu jednak czterech tysięcy podpisów. Co ciekawe tym razem Benedito twierdził, że wotum nieufności nie ma sensu wobec perspektywy wyborów w marcu, jakby zapominając, że wówczas Bartomeu byłby na stanowisku aż do 30 czerwca 2020 roku. Tak czy owak, ma on już całkiem bogate doświadczenie w ubieganiu się o władzę w Barcelonie – w 2010 roku osiągnął całkiem przyzwoity wynik 14% głosów, a w 2015 – 7%.
O ile wśród dotychczasowych kandydatów łatwo było znaleźć jeden charakteryzujący ich element, tak u Benedito próżno szukać wyrazistych poglądów. Być może to dlatego nie zaprzecza plotkom, że zamiast startować samemu może połączyć siły z Joanem Laportą, którego określa mianem zdecydowanego faworyta wyborów. Sam póki co kreuje bardzo pesymistyczny obraz sytuacji w Barcelonie, biorąc niemalże za pewnik odejście Messiego oraz rozważając postępowanie upadłościowe klubu, ale nie przedstawia jasnych rozwiązań tych problemów.
LLUÍS FERNÁNDEZ ALÁ
Kolejnym kandydatem jest Lluís Fernández Alá. Chęć ubiegania się o władzę w Barcelonie zgłosił już w maju tego roku, jednak rozgłos przyniosło mu dopiero oficjalne poparcie – obok Jordiego Farré oraz Victora Fonta – wniosku o wotum nieufności wobec zarządu Bartomeu.
Jego hasło wyborcze to Passió, Seny i Planter (Pasja, rozsądek i szkółka). Po meczu z Bayernem opublikował oficjalny komunikat, w którym domagał się zaufania dla Garcii Pimienty, trenera rezerw Barcelony, twierdząc, że może on stać się nowym Guardiolą. W swoich wypowiedziach często akcentuje właśnie konieczność zwiększenia roli La Masii w zespole. W wyborach pozycjonuje się jako kandydat z zewnątrz, chcący zakończyć spory wewnątrz barcelonismo, które powinno się zjednoczyć aby walczyć z… Realem Madryt. Ma także doświadczenie polityczne na szczeblu lokalnym – w przeszłości ubiegał się o urząd burmistrza Sant Cugat del Vallès.
PERE RIERA
La Masia jest na sztandarach także kolejnego kandydata – Pere Riery. Ten 54-latek w młodości grał w piłkę w niższych ligach w Katalonii, zaś obecnie zarządza firmami z sektorów chemicznego oraz deweloperskiego. Jest osobą zupełnie z zewnątrz, wcześniej niezwiązaną z procesami wyborczymi w Barcelonie.
Wśród swoich pomysłów wymienia między innymi reformę klubowego statutu, chcąc powrotu do czteroletniej kadencji na stanowisku prezydenta Barcelony. W warstwie sportowej uwagę zwróciły jego wątpliwości, w których kwestionował chęć odejścia wyrażaną przez Leo Messiego, jednocześnie twierdząc, że być może nie trzeba robić absolutnie wszystkiego, żeby go zatrzymać.
TIO FAJA
Ostatni z oficjalnych kandydatów to Tio Faja, a właściwie Javier Tajes, bo tak brzmi jego prawdziwe nazwisko. To kataloński dziennikarz Cadena SER znany z bardzo luźnego podejścia do życia – dość przywołać jego opis na Twitterze, który brzmi: „seks jest łatwy, trudność polega na dotarciu do niego”.
Oczywiście zdaje sobie sprawę jak postrzegana jest jego kandydatura – jak sam mówi: „to, że ja tu jestem, to znaczy, że z Barceloną jest bardzo źle”. W jednym zdaniu zapewnia o tym, że startuje absolutnie na serio, a już w kolejnym bardzo dosłownie traktuje kiełbasę wyborczą – obiecuje, że na Camp Nou nie będą już sprzedawane hot-dogi, które określa mianem „kondomów wypełnionych chudym mięsem”. Cóż, znamy specyfikę takich kandydatów z wyborów przeprowadzanych na naszym własnym, polskim podwórku.
PODSUMOWANIE
Jak więc widzicie barcelońskie środowisko jest dość hermetyczne – niemal wszyscy liczący się kandydaci ubiegali się, lub przynajmniej rozważali ubieganie się, o stanowisko prezydenta Barcelony w 2015 roku. Wówczas jednak sytuacja klubu była zupełnie inna: wybory odbywały się bezpośrednio po zdobyciu trypletu przez drużynę, w której szalał słynny atak MSN. Teraz zaś, niezależnie od tego kto obejmie stanowisko prezydenta FC Barcelony, pewne jest, że staje przed wielkim wyzwaniem. Przejęcie klubu z zamkniętym Camp Nou, w trudnej sytuacji finansowej, w kryzysie wizerunkowym i z perspektywą utraty Leo Messiego to nie jest zadanie, któremu sprosta każdy. Nie będzie wręcz nadużyciem stwierdzenie, że to transfer na prezydencki fotel może być dużo istotniejszy niż zakup jakiegokolwiek zawodnika czy zmiana trenera.
Jeżeli podobał Ci się ten wpis wesprzyj nas żebyśmy mogli się rozwijać. Dziękujemy!