Benvinguts a casa vostra. Witajcie w waszym domu. Takimi słowami, tuż po tym, gdy wybrzmiały ostatnie takty hymnu FC Barcelony, rozpoczął Joan Laporta zgromadzenie socios compromisarios. Zapraszam na relację z tego wydarzenia, w którym miałem okazję uczestniczyć.
Na początek parę słów wyjaśnienia – o co właściwie chodzi i jak ja się tam w ogóle znalazłem? Jak wiecie, Barça jest własnością socios (o czym piszemy więcej TUTAJ). Z racji jednak, że jest nas już bardzo wielu (a niedługo będzie jeszcze więcej, o czym za chwilę), statut przewiduje instytucję tzw. socios compromisarios. Do tego grona należą osoby z różnych względów zasłużone dla klubu (socios z najdłuższym stażem, byli prezydenci, członkowie różnych wewnętrznych komisji), a także, w celu zapewnienia transparentności, 2.5% ogółu socios wybieranych w drodze losowania. Są tylko dwa warunki, aby móc zostać wylosowanym – być pełnoletnim i mieć co najmniej pięcioletni staż jako socio. Biorąc zaś pod uwagę, że losowanie jest cykliczne i socio compromisario zostaje się na dwa sezony, szanse na to nie są aż tak małe, jak mogłoby się wydawać – no i tak trafiło na mnie.
Co ono właściwie może, to zgromadzenie?
Chciałoby się odpowiedzieć niczym Wąski w Kilerze o Młodych Wilkach: praktycznie wszystko. Pod względem prawnym zresztą tak właśnie jest – zgodnie z klubowym statutem zgromadzenie socios jest najwyższym organem zarządzającym FC Barcelony i jego uchwały są wiążące dla wszystkich socios oraz dla Zarządu. W rzeczywistości natomiast, śledząc działalność tego ciała w ostatnich latach, nie sposób było nie odnieść wrażenia, że po prostu przyklepywało wszystko to, o co prosił ich zarząd. Jedyny wyjątek to weto wobec propozycji zmiany herbu w 2018 roku.
To zgromadzenie było jednak przedstawiane jako najważniejsze od lat. Wiadomo: sprzątanie bałaganu po Bartomeu, aprobata dla pilnych operacji finansowych podejmowanych w celu uniknięcia bankructwa, no i gwóźdź programu – Superliga. Nie mogło mnie tam więc zabraknąć, choć było to trudniejsze niż myślałem.
Idę… albo nie idę
Okazało się bowiem, że standardy zarządzania niestety niewiele się jeszcze zmieniły od czasów Bartomeu. Zgodnie ze statutem termin zgromadzenia powinien zostać oficjalnie ogłoszony na nie mniej niż 15 dni przed jego odbyciem. Długo było brak jakichkolwiek informacji, ale w końcu, 3 czerwca wieczorem, zostało ono wyznaczone na 4 lipca. Zacząłem powoli planować podróż, z naciskiem na powoli, bo u nas było wtedy Boże Ciało i akurat byłem poza domem. I tylko to mnie uratowało – jakie było bowiem moje zaskoczenie, gdy 4 czerwca, tuż przed północą, przełożono zgromadzenie na… 20 czerwca. Tak, tak – przyspieszono je o dwa tygodnie ledwo parę godzin przed upływem terminu i niecałe 24 godziny po oficjalnym ogłoszeniu pierwotnej daty.
Miało to zresztą pewien efekt uboczny. Otóż według proponowanego programu pod głosowanie miała zostać zmiana statutu, która umożliwi wszystkim chętnym zostanie socios, bez konieczności spełniania żadnych dodatkowych warunków (o tym jak jest teraz, możecie przeczytać tutaj). Ktoś jednak przeoczył, że zmiana statutu musi być zapowiedziana z większym niż 15-dniowym wyprzedzeniem – i o ile jak najbardziej można by nad nią głosować 4 lipca, to, 20 czerwca było to niemożliwe. Cyrk na kółkach.
Ale koniec tych prawniczych nudów i narzekania – czas na relację z samego wydarzenia, bo po to przecież to czytacie.
Wizyta w Świątyni
Zgromadzenia z reguły odbywały się w klubowej hali, tj. Palau Blaugrana. Tym razem jednak ze względów covidowych postawiono na świeże powietrze – a jakie miejsce mogłoby być lepsze niż Camp Nou?
Na terenie stadionu pojawiłem się sporo wcześniej, aby móc zrobić zakupy w Botidze i zobaczyć Barça Cafe (sprawdźcie filmik tutaj). Chciałem też zostawić sobie zapas czasu na ewentualną zmianę stylówki – to jednak formalne wydarzenie i nie do końca wiedziałem czego się spodziewać. Okazało się jednak, że dress code ograniczał się do „włóż na siebie cokolwiek” – byli i panowie w eleganckich koszulach, i ludzie w koszulkach meczowych oraz szortach. Totalny luz, co było zdecydowanie wygodne, biorąc pod uwagę panującą temperaturę.
Sprawny odbiór akredytacji, ustawiam się w kolejce do wejścia na trybunę i widzę… Joana Laportę. Ja wzrostem nie grzeszę, ale on jest naprawdę niziutki. Niestety nie udało mi się go złapać do wspólnego zdjęcia, jak zrobił to podczas kampanii wyborczej chociażby Adrian – musiał już uciekać na stadion.
Tam też udałem się i ja. Początkowe informacje były takie, że wszystko ma dziać się na murawie Camp Nou. Ostatecznie znalazła się na niej tylko scena dla oficjeli, my zaś zostaliśmy rozsadzeni, z zachowaniem zasad dystansu (co nie było trudne, o czym później) na jednej z trybun – nomen omen noszącej nazwie Tribuna. Punktualnie o 15:30 z głośników zabrzmiał Cant del Barça i wystartowaliśmy.
Tchórzostwo Bartomeu
Nie będę się rozwodził szczegółowo nad samym przebiegiem głosowań i ich znaczeniem, bo nie taki jest cel tego tekstu, a ponadto takich opracowań powstało już sporo. Warto natomiast zauważyć, że pierwszą przemawiającą osobą był niejaki Jordi Moix – wiceprezydent ds. ekonomicznych w zarządzie Bartomeu. Wynikało to z faktu, że obrady rozpoczęto od omówienia sprawozdania finansowego za sezon 2019/20 oraz budżetu na sezon 2020/21, przygotowanych jeszcze przez poprzednie władze. Zaproszenie, aby je nam przedstawić dostał sam Bartomeu, ale go nie przyjął, wysyłając właśnie Moixa. Cóż, ex-presidente pewnie wiedział czego się spodziewać – pierwszym, co powitało jego byłego podwładnego, były bowiem gwizdy. Co prawda potem doszły do nich brawa, ale ewidentnie można było wyczuć niechęć zgromadzonych do przedstawiciela poprzedniego zarządu – posłuchajcie zresztą sami.
Swoją drogą, tu zapadł mi w pamięć jeden moment – gdy w miarę kolejnych wypowiedzi Moixa emocje zaczynały buzować, paru socios w niewybrednych słowach postanowiło zachęcić go do opuszczenia stadionu. Próbował ich tonować przewodniczący zgromadzenia, ale robił to dość niemrawo. Wreszcie, odezwał się Laporta – i wystarczyło nawet nie dziesięć jego pierwszych słów, a zaledwie dwa, żeby natychmiast ostudzić atmosferę. Nie było też trzeba pięciu pierwszych gestów, żeby stwierdzić, że Laporta ma silną psychikę… zajebiście silną. A tak serio – niesamowicie charyzmatyczny człowiek.
Tak dla klubu
Po wypowiedziach Moixa nadszedł czas na pytania ze strony socios. Prawo do jego zadania ma każdy, byle dotyczyło aktualnie omawianego tematu – i musi otrzymać odpowiedź ze strony władz. W praktyce jednak niekiedy odpowiedzi na niewygodne pytania są baaardzo wymijające – np. jeden pan zadał pytanie o sens zakupu Matheusa Fernandesa i, przy okazji, o jego prezentację. Moix prześlizgnął się nad tematem, mówiąc, że tak zdecydował pion sportowy i że przecież generalnie podejmują dobre decyzje, np. zakup Pedriego. Ot, polityka. Niemałą satysfakcję sprawiało mi natomiast to, że ex-członek zarządu był ewidentnie zdenerwowany i czuł się bardzo niekomfortowo musząc odpowiadać nie tyle na pytania, co na oskarżenia płynące ze strony socios.
Przed głosowaniem w sprawie dokumentów finansowych byłego zarządu głos zabrał Laporta. Poprosił on, żeby je zaaprobować – tylko to bowiem zagwarantuje brak zupełnego paraliżu instytucjonalnego (w przypadku ich odrzucenia, zarząd Bartomeu musiałby przygotować je raz jeszcze, a obecny zarząd nie mógłby podsumować sezonu 2020/21). Jednocześnie przypomniał on o toczącym się audycie i zapowiedział wyciągnięcie konsekwencji, jeżeli zostaną wykryte niepokojące informacje. Na ten moment jednak, mówiąc jego słowami, poprosił o głos na tak – nie za dokumentami, ale za klubem.
Sam system głosowania jest przy tym dość archaiczny. Żadnych przycisków znanych chociażby z obrad sejmu. Przy odbiorze akredytacji, każdy dostał trzy karty w różnych kolorach – niebieska z napisem SI, czerwona z napisem NO oraz biała, czysta. Ta ostatnia służyła do wstrzymania się od głosu – po hiszpańsku nomen omen voto en blanco (czyli dosłownie właśnie głos na biało). Tę też kartę uniosłem dwukrotnie ja; sumienie nie pozwoliło mi zagłosować za przyjęciem dokumentów, co do których rzetelności nie mam w ogóle przekonania, a wręcz przeciwnie.
Co ciekawe, głosowania są jawne i odbywają się w ten sposób, że najpierw podnoszone i zliczane są karty SI, a potem kolejno karty NO oraz białe. Innymi słowy, od razu widać, jak głosują inni, no i co tu dużo kryć – jeżeli chcesz dołączyć do zwycięskiego grona, to możesz szybko unieść swoją kartę. Ot, psychologia tłumu.
Ilu widzisz prezydentów?
Kolejnym punktem programu było zaciągnięcie kredytu na 525 milionów euro, który ma zapewnić klubowi spokojne najbliższe miesiące. Do omówienia tej propozycji został wyznaczony wiceprezydent ds. ekonomicznych, Eduard Romeu. I moim skromnym zdaniem było to bodaj najciekawsze wydarzenie tego dnia.
Może było to wzmożone przez kontrast z zajmującym w przeszłości tę samą funkcję Jordim Moixem, ale wrażenie jakie zrobił Romeu było naprawdę świetne. Konkretny, szczery do bólu, bijący pewnością siebie. Właściwy człowiek na właściwym miejscu.
Jednocześnie jednak mam co do niego mieszane uczucia. Po niecałych dwóch minutach wypowiedzi pomyślałem sobie: „cholera, oglądam przyszłego prezydenta”. Ewidentne jest bowiem, że mamy do czynienia z człowiekiem, który nie zawsze będzie chciał być wice. I, znając okoliczności, w których znalazł się w zarządzie (firma, w której był dyrektorem rzuciła w ostatniej chwili Laporcie koło ratunkowe w postaci poręczenia majątkowego) oraz burzliwą historię poprzedniej kadencji Jana (możecie przeczytać ją tutaj), zacząłem się zastanawiać, czy aby nie będziemy mieli kolejnej odsłony walki o władzę. Klub znów może okazać się bowiem za mały dla dwóch samców alfa. To oczywiście tylko moje domysły, ale pożyjemy, zobaczymy.
Aha, w tym głosowaniu dałem zarządowi kredyt zaufania, popierając propozycję. Znów trochę kłóciło się to z moimi zasadami – co to za prawnik, który aprobuje umowę nie widząc jej na oczy? Poznaliśmy jednak wszystkie podstawowe informacje: z kim jest podpisywana (Goldman Sachs), na jaką kwotę (525 mln euro), jaki jest okres spłaty (15 lat) i odsetki (3%). Dopiero w turze pytań ktoś przytomnie zwrócił uwagę na zabezpieczenia spłaty i wówczas Romeu przyznał, że są nimi prawa telewizyjne na najbliższe lata.
Supernic
Wreszcie przyszedł czas na ostatni, ale najbardziej oczekiwany punkt programu – temat Superligi. Laporta szybko jednak rozwiał wątpliwości, mówiąc że skoro aktualnie nie ma ona jasnego formatu, to nie ma czego poddawać pod głosowanie. Spowodowało to zresztą natychmiastowe opuszczenie Camp Nou przez licznych socios – widać było, że przyszli tu głównie po to.
Cóż, stracili całkiem ciekawy, choć prowadzony na pewnym poziomie ogólności dyskurs Laporty, bijący to w UEFA, to w kluby-państwa (hiszpańskie określenie na kluby, których właścicielami są szejkowie). Najbardziej pamiętny cytat to bodaj nie będziemy przepraszać za chęć bycia panami swojego losu. Jeżeli ktoś ma więc złudzenia, że Laporta nie jest przekonany do tego pomysłu, ale został do niego wciągnięty przez poprzedni zarząd, to powinien się ich pozbyć – ewidentnie uważa on go bowiem za dziejową szansę, podobną do utworzenia Pucharu Europy w latach 50. ubiegłego wieku. I o ile wówczas Barcelona stanęła obok rewolucji, tak teraz ma być w jej centrum.
W ramach tury pytań od socios głos zabrał nie kto inny jak były prezydent, Joan Gaspart. W swojej wypowiedzi udzielił on poparcia Laporcie, jak zwykle wbijając szpilkę Realowi („w Superlidze mają być dwa kluby rządzone przez socios – jeden to Barcelona, a nazwy drugiego nie wymawiam”). Zapadł mi w pamięć także socio nr 8 (wyobraźcie sobie ten staż!), proponujący, że skoro klub ma problemy finansowe, to on chętnie zapłaci za karnet z góry za pięć lat. Prawdziwa miłość.
Z dalekiego kraju
Pozostała już tylko tradycyjna seria pytań od socios, które tym razem mogły dotyczyć już dowolnego, byle związanego z klubem tematu. Powtarzały się głównie te o wadze języka katalońskiego (całe zgromadzenie było zresztą w nim prowadzone), nie zabrakło tradycyjnej kwestii remontu łazienek… uznałem więc, że skoro włożyłem trochę wysiłku, żeby znaleźć się w tym miejscu, to i ja powinienem wygarnąć, co mi leży na sercu.
Moje pytanie dotyczyło proponowanej zmiany statutu, o której pisałem wyżej – powrotnego otwarcia klubu na socios z całego świata. Chciałem dowiedzieć się, co zarząd ma zamiar zrobić, żeby zagwarantować nam wszystkim możliwość uczestnictwa w życiu klubu. Ostatni rok był bowiem pod tym względem ciężki, doszło wręcz do tego, że nie mogłem zagłosować w wyborach; o samej organizacji tego zgromadzenia pisałem już wyżej. Łatwiej jednak powiedzieć, trudniej zrobić. Generalnie nie mam raczej problemu z wypowiedziami publicznymi, ale jednak w obcym języku, na Camp Nou, zwracając się do wpatrzonego we mnie Laportę i dostrzegając swoją twarz na zbliżeniu na telebimach… nie było to łatwe. Język mi się poplątał, ale ostatecznie jakoś się udało.
Sama odpowiedź była natomiast dość wymijająca – presidente bardziej skupił się na uspokajaniu zawczasu Katalończyków, że nikt im klubu nie zabierze. Ponadto, po części odpowiedział na moje pytanie już wcześniej, wskazując, że w sprawie Superligi, gdy zajdzie taka potrzeba, ma być zorganizowane głosowanie elektroniczne wśród ogółu socios. Tak czy owak, było warto, choćby, żeby posłuchać Laporty łamiącego sobie język na moim nazwisku. No i po to, żeby zarobić na Twitterze followa od pani Eleny Fort, członka zarządu ds. społecznych – może więc jeszcze temat będzie się rozwijał.
Nie ma tak, że dobrze albo niedobrze…
… gdybym miał powiedzieć, co cenię najbardziej w zgromadzeniu socios, powiedziałbym, że ludzi. Słyszałem bowiem różne dziwne historie o pojawiających się tam freakach, a okazało się, że pytania były naprawdę sensowne i widać było, że osoby je zadające naprawdę tym klubem żyją.
To jednak można powiedzieć tylko o tych, którzy na zgromadzenie przybyli – a z około 4500 uprawnionych osób zrobiło to zaledwie 700. 15% frekwencji na kluczowym dla przyszłości klubu wydarzeniu, a mówimy o początku – bo po omówieniu kwestii Superligi została naprawdę garstka ludzi. Na pewno spędzenie 6.5h wolnego dnia na słuchaniu o głównie urzędowych sprawach nie brzmi jak idealny plan na niego, ale moim zdaniem i tak jest to bardzo przykre i doskonale uwidacznia konieczność reformy. Surrealistyczne jest bowiem, że na koniec więcej było pracowników klubu niż socios. Negatywnym zaskoczeniem było też dwukrotne nabranie się przeze mnie na rzekome prezenty. Oczywiście żartuję, ale dostając najpierw ciężką torbę z herbem klubu, a potem pudło oznaczone Zgromadzenie socios oczami wyobraźni widziałem już te unikalne fanty. Tymczasem w torbie były wydrukowane i oprawione sprawozdania finansowe za rok 2019/20, a w pudełku – mały poczęstunek.
Odczucia mam więc mieszane, także wobec swojego własnego występu, ale na pewno było warto. Jest to niesamowite doświadczenie i jeżeli kiedyś będziecie mieli okazję je przeżyć, to koniecznie to zróbcie!