Nowy-stary Laporta

Joan Laporta i Estruch urodził się 29 czerwca 1962 roku… nie no, żartuję. Ten artykuł to nie notka biograficzna. Dlatego też nie znajdziecie tutaj ani informacji rodem z Pudelka o życiu prywatnym nowego-starego presidente ani nawet statystyk dotyczących zdobytych pod jego wodzą tytułów. Przed Wami za to przebieg jego dotychczasowych siedmiu lat na stanowisku prezydenta FC Barcelony. Spoiler alert – lat burzliwych i niekiedy kontrowersyjnych. Zaczynamy.

Aha, jeszcze jedno – pomysł na ten tekst powstał dlatego, bo wielu kibiców Barcelony po prostu z racji wieku nie może pamiętać rządów Laporty i nie bardzo wie, czego się spodziewać. Ba, nawet grający już w pierwszym zespole Ilaix Moriba miał ledwo parę miesięcy, gdy popularny Jan obejmował władzę – to dobrze obrazuje ile lat minęło od tego czasu. Niżej podpisany również wcale nie jest takim dinozaurem, jak się wydaje: gdy Laporta wygrywał pierwsze wybory, miałem ledwo 11 lat, a w momencie gdy odchodził, dalej nie mogłem się legalnie napić piwa. Siłą rzeczy więc w tym artykule sporo będzie nie tylko własnych wspomnień, ale ogólnego researchu.

No, teraz już naprawdę zaczynamy.

Niebieski słoń, czyli Laporta-opozycjonista

Pierwszy raz socios Barcelony mogli usłyszeć o Laporcie, gdy ten młody, 35-letni adwokat, był częścią kandydatury Àngela Fernándeza w wyborach prezydenckich w 1997 roku. Ledwo 17,5% głosów trudno jednak było uznać za sukces. Mimo to Laporta nie składał broni i już rok później stanął na czele organizacji Elefant Blau (Niebieski słoń), która wszczęła procedurę wotum nieufności wobec ówczesnego prezydenta, José Luisa Núñeza – ta jednak okazała się nieskuteczna. Núñez tak czy siak ustąpił ze stanowiska w 2000 roku, a Laporta pojawił się w przyspieszonych wyborach jako członek kolejnej kandydatury, tym razem niejakiego Lluísa Bassata. Bassat nie został jednak prezydentem, a wraz z nim poza klubem w dalszym ciągu pozostawał też Laporta.

Wiem, że tempo tej opowieści jest szybkie, ale właściwie z tego okresu warto zapamiętać jedno. Trzy próby dojścia do władzy w klubie w ciągu trzech lat – i wszystkie trzy przegrane. Zwłaszcza będąc dobrze zarabiającym adwokatem można by na to machnąć ręką, prawda? No ale to nie w stylu Jana.

Sprowadzę wam Beckhama, czyli obiecanki-cacanki

Okazja by spróbować raz jeszcze nadarzyła się stosunkowo szybko, bo już w 2003 roku. Zwycięski trzy lata wcześniej Joan Gaspart ustąpił ze stanowiska wobec tragicznej sytuacji klubu i po raz kolejny zwołano przedterminowe wybory. Zasłynęły one z największej liczby kandydatów, których zgłosiło się (i zebrało podpisy) aż sześciu. Za zdecydowanego faworyta uchodził Lluís Bassat – tak, tak, ten sam, którego Laporta wspierał jeszcze trzy lata wcześniej. Oprócz wyrobionego nazwiska miał on prawdziwego asa w rękawie, tj. Pepa Guardiolę jako przyszłego dyrektora sportowego.

Jan był wówczas w dalszym ciągu bardzo młody jak na stanowisko, do którego aspirował, ledwo po czterdziestce. Potrafił to jednak obrócić na swoją korzyść. Wraz z gronem energicznych przedsiębiorców, w tym z podążającym za nim jak cień, grającym na grzebieniu Sandro Rosellem, kreował wizerunek, do którego w obecnych wyborach aspirował Victor Font (nie na darmo sam określał się zresztą mianem Laporty 2021 roku). Późniejszy presidente grzmiał, że trzeba skupić się na przyszłości, przedstawiając socios kolorowe prezentacje w PowerPoincie i zapowiadając skończenie z modelem wszechwładztwa prezydenta.

Laporta szkolący swoich pracowników z PowerPointa, koloryzowane

Katalońska prasa okrzyknęła go nawet mianem Kennedy’ego barcelonismo, ale, jak już wspomniałem, to wszystko nie wystarczało, aby stać się faworytem. Na zaledwie jedenaście dni przed głosowaniem Mundo Deportivo w sondażu dawało Bassatowi 37.8% głosów, zaś sam Laporta był dopiero trzeci.

Sorry za jakość, ale nie jest łatwo znaleźć okładkę dziennika sprzed 18 lat. Btw, co myślicie o Van Nisterlooyu w kontekście Barcelony?

Przełom nastąpił dosłownie parę dni przed wyborami, gdy Laporta publicznie ogłosił, że w przypadku zwycięstwa, sprowadzi do Barcelony ówczesną gwiazdę Manchesteru United, Davida Beckhama. Oczywiście doskonale wiemy, że tak się ostatecznie nie stało, ale socios naprawdę mogli w to wierzyć – United wydało nawet oficjalne oświadczenie potwierdzające trwające rozmowy.

Ostatecznie więc 15 czerwca 2003 roku Joan Laporta wygrał wybory, zdobywając 52,57% głosów i zostając czwartym najmłodszym prezydentem w historii. Władzę w klubie objął tydzień później, 22 czerwca (zapamiętajcie tę datę, będzie istotna), przejmując drużynę, która zakończyła sezon ligowy na 6. miejscu, odpadła w pierwszej rundzie Copa del Rey i w ćwierćfinale Ligi Mistrzów. Jak widzicie, szału, delikatnie mówiąc, nie było.

Chłopcy Rijkaarda, czyli Laporta-cruyffista

Objęcie władzy przez Laportę to czas gruntownych porządków. Beckhama, jak wiemy, nie było – ale w zamian przyszedł za to prawdziwy strzał w dziesiątkę, czyli Ronaldinho. A razem z nim sześciu innych zawodników, wśród których były zarówno rozczarowania (Ricardo Quaresma), jak i późniejsze legendy klubu (Rafael Marquez). W drugą stronę udało się zaś aż dwunastu piłkarzy, w tym Juan Roman Riquelme, Patrik Andersson czy Frank De Boer.

Zmiana nastąpiła także na pozycji trenera: pod wpływem Johana Cruyffa, wybór padł na Holendra. Guus Hiddink odmówił (podobno z uwagi na to, że chciano mu zapłacić mniej niż w PSV Eindhoven), za Ronalda Koemana Ajax chciał odstępne, którego Laporta nie miał zamiaru płacić… skończyło się więc na wówczas niedoświadczonym Franku Rijkaardzie.

Tak jak wspomniałem, nie będę tutaj robił sportowego podsumowania każdego z sezonów sprzed lat – zamknę więc trzy pierwsze w jednym zdaniu. 2003/04 to wprawdzie 2. miejsce w lidze, ale połączone z wlaniem w serca cules nadziei wobec momentami świetnej gry (zwłaszcza po transferze Edgara Davidsa), w 2004/05, po dalszym ciągu rewolucji kadrowej, nastąpił powrót na szczyt w Hiszpanii, a 2005/06 to już triumf w Lidze Mistrzów, po 14. latach przerwy.

Tu miał być podpis, ale to zdjęcie komentuje się samo.

Gra o tron, czyli pierwszy rozłam wewnętrzny

W kwestiach instytucjonalnych tak kolorowo jednak nie było: Laporta swoje przeżył. Po pierwsze, wyrzucając ze stadionu fanatycznych kibiców bandytów znanych pod nazwą Boixos Nois spotykał się na ulicach Barcelony z groźbami śmierci. Ba, z tamtego okresu jak przez mgłę pamiętam historię, że matka Jana przeczytała na przystanku autobusowym jego nekrolog i nieomal sama doznała przez to zawału – ale może to pamięć płata mi figle, bo w Google’u nic nie wyskakuje. Faktem były jednak co najmniej wszechobecne pozdrowienia na mieście.

Laporta, skurwysynu, nie wyrzucisz nas.

Po drugie, nawet bardziej istotne – w 2005 roku doszło do rozpadu jego zarządu. Tłem konfliktu była oczywiście walka o władzę, która zakończyła się odejściem między innymi dwóch ludzi, których nazwiska na pewno dobrze znacie: Sandro Rosella (ówczesnego wiceprezydenta ds. sportowych, odpowiedzialnego m.in. za transfer Ronaldinho) oraz Josepa Marii Bartomeu (ówczesnego członka zarządu odpowiedzialnego za sekcję koszykarską). Razem z nimi zarząd opuściło jeszcze trzech dyrektorów, podnoszących że Laporta zmienił się i zagarnął całą władzę dla siebie, wbrew ustalonemu wcześniej wewnętrznie podziałowi obowiązków.

Trzeci cios przyszedł w 2006 roku. Ówczesny statut przewidywał, że kadencja zarządu trwa cztery lata, które zbiegają się z sezonami piłkarskimi (1 lipca – 30 czerwca). Pamiętacie jeszcze kiedy dokładnie władzę objął Laporta? Na wszelki wypadek przypominam – 22 czerwca 2003 roku. To zaś przekonało katalońskich sędziów do uznania, że sezon 2005/06 był dla Jana nie trzecim, a czwartym w roli prezydenta: technicznie 2003/04, 2004/05 i 2005/06 były bowiem poprzedzone… ośmioma dniami sezonu 2002/03 (naturalnie, już dawno po zakończeniu wszystkich rozgrywek, i bez możliwości podjęcia jakichkolwiek decyzji).

Tak czy owak, konieczne okazało się pilne przeprowadzenie wyborów. Biorąc jednak pod uwagę sukcesy sportowe nie mogło dziwić, że Laporta był jedynym prekandydatem, który zebrał wymaganą liczbę podpisów (prawie 9 tysięcy wobec wymaganych 1800) i został wybrany przez aklamację na kolejną, ostatnią dla niego kadencję (2006-2010).

Późny Ryjek, czyli kryzys sportowy… i drugi rozłam wewnętrzny

Kolejne dwa sezony to pierwszy (i na szczęście ostatni) kryzys sportowy Barcelony pod rządami Laporty. O ile 2006/07 to jeszcze mistrzostwo przegrane z Realem na ostatniej prostej, jedynie gorszym bilansem bramkowym, tak 2007/08 to już prawdziwy dramat – trzecie miejsce w lidze i osiemnaście punktów straty do reprezentantów Białej Furii Królewskich. Najgorsze jednak było to, że taka strata w pełni odzwierciedlała różnicę poziomów. Barcelona była wówczas drużyną pełną zblazowanych gwiazd, które ewidentnie dotknęło już wypalenie. Naprawdę ciężko było to oglądać – do dziś zresztą starsi kibice (do których pod tym względem zaliczę też sam siebie) określają wyjątkowo słabe spotkania naszej drużyny mianem późnego Rijkaarda, czy też po prostu późnego Ryjka.

Dla Laporty był to zaś okres największej wojny z Mundo Deportivo i innymi mediami z grupy Godó. To właśnie z tamtego czasu pochodzi jego najsłynniejsze zdanie: „Al loro, que no estamos tan mal, hombre! („Cholera, nie jest z nami aż tak źle”). Zostało ono wypowiedziane na dorocznym zjeździe penyi, a warto przywołać tu całą wypowiedź:

Wiele krytyki spływa od hipokrytów, którzy mówią, że są za Barcą, a wcale nie są. I oszukują wielu z was. Nie podoba mi się, że was oszukują, okłamują, w ogóle mi się to nie podoba. Nie dajcie się złapać w pułapkę, bo gdyby nie udawali, że są za Barcą, nikt by ich nie słuchał i nie czytał. Cholera, nie jest z nami aż tak źle!”.

Słowa to zresztą jedno – obejrzycie filmik, żeby zobaczyć emocje, które im towarzyszyły.

Wszystko to doprowadziło do tego, że Laporta, który w 1998 roku wszczynał wotum nieufności, dziesięć lat później sam stał się przedmiotem takiej procedury. I nie było mu łatwo: przy rekordowej frekwencji, większość głosujących socios chciało jego odejścia (za taką opcją zagłosowało ok. 24 tysiące osób, tj. 60.6%). Zgodnie ze statutem konieczne było jednak 66.6% głosów przeciw niemu, w związku z czym Jan utrzymał się na stanowisku.

Na tym jednak jego problemy się nie skończyły. Wobec takiego obrotu spraw aż ośmiu z siedemnastu członków jego zarządu (w tym trzech wiceprezydentów) podało się do honorowej dymisji. Wśród nich byli między innymi Ferran Soriano (obecnie związany z Manchesterem City) czy Marc Ingla (teraz w LOSC Lille).

Wuefista u sterów, czyli sextete

Podsumujmy raz jeszcze stan na koniec sezonu 2007/08, żeby dobrze unaocznić to, co się stało potem:

– rozbita drużyna z 18. punktami straty do Realu,

– większość socios przeciwna rządom Laporty,

– kolejny już rozłam w jego zarządzie.

Jak reaguje na to Jan? Nie chce nawet słyszeć o dymisji, zwalnia Rijkaarda, a rewolucję w drużynie zleca Pepowi Guardioli. Czyli wprawdzie legendzie klubu, ale bez żadnego doświadczenia w seniorskiej piłce. Nastroje wśród cules były wówczas jasne – w ankiecie La Vanguardii aż 82% było przekonanych, że Pep, zwany prześmiewczo wuefistą, nie poradzi sobie z ogarnięciem zespołu.

Chciałbym móc powiedzieć, że wówczas byłem w tych 18%, ale cóż – prawda jest taka, że mnie też cechował raczej sceptycyzm. Wybacz, Pep.

I ci panowie, do których mało kto miał wówczas zaufanie, wspólnie podejmują decyzję o pozbyciu się prawdziwych gwiazd drużyny. Odchodzi chociażby Ronaldinho, który jeszcze dwa lata wcześniej wygrywał Złotą Piłkę. Ten fragment dedykuję tym wszystkim, którzy uważają, że Guardiola objął samograj i że każdy poprowadziłby tę ekipę do takich samych sukcesów. No nie, nie poprowadziłby. Ba, sam Pep miał trudne początki – pierwsze dwa mecze w lidze to zaledwie jeden punkt, wcześniej również porażka w eliminacyjnym meczu Ligi Mistrzów… z Wisłą Kraków (mój pierwszy mecz Barcelony z trybun).

Jak kończy się ta historia, doskonale jednak wiemy. Sezon 2008/09 okazał się być najlepszym w historii nie tylko klubu, ale i całego europejskiego futbolu. 2009/10 to natomiast obrona tytułu w lidze i kontrowersyjne odpadnięcie w półfinale Ligi Mistrzów z Interem Mediolan.

Instytucjonalnie zaś ostatnie miesiące Laporty znów przyniosły kontrowersje. Ówczesny dyrektor zarządzający klubu, Joan Oliver, wynajął bowiem firmę detektywistyczną, aby śledziła… członków zarządu. Oliver wprawdzie twierdził później, że działał bez wiedzy, a tym bardziej przyzwolenia Laporty, ale, jak to w słynnym dowcipie: „niesmak pozostał”.

Końcówka rządów presidente to także dziwne interesy z reżimem w Uzbekistanie, a także… z Brazylią. Tak, tak, to Laporta był prekursorem podejrzanych transferów z Kraju Kawy, sprowadzając w 2009 roku za blisko 10 milionów euro Keirrisona, który nigdy nie zagrał choćby jednej minuty.

P jak polityka, p jak porażka

Tak czy owak, namaszczony przez Jana na następcę Jaume Ferrer w wyborach w 2010 roku zdobył zaledwie 10.8% głosów. Wygrała zaś z miażdżącą przewagą (61.35%) była prawa ręka Laporty, czyli Sandro Rosell… powoli dając początek dekadzie wstydu, którą podsumowywaliśmy tutaj.

Aha, data 22 czerwca 2003 roku, czyli objęcie władzy przez Jana, ciągnęła się za nim też po jego odejściu. Pamiętacie, jak w 2006 roku kataloński sędzia uznał, że pierwszym sezonem, w którym Laporta formalnie pełnił rolę prezydenta Barcelony był 2002/03? Po przejęciu władzy skwapliwie skorzystał z tego Sandro Rosell, który poddał pod głosowanie socios pociągnięcie swojego byłego współpracownika do odpowiedzialności za rzekomo poniesione podczas jego rządów straty. Sezon 2002/03 zakończył się bowiem ponad 60 milionami euro na minusie – a skoro to Laporta kończył go jako prezydent to można mu ten wynik przypisać, mimo że odpowiadał za niego tylko przez osiem dni, prawda?

Źródło mojej niechęci do Freixy na jednym zdjęciu

Co ciekawe, taką interpretację potwierdził po długotrwałym, zakończonym dopiero w 2017 roku procesie najpierw sąd pierwszej, a potem drugiej instancji. Jednocześnie jednak, z obliczeń sądu wynikało, że siedmioletnie (a formalnie – ośmioletnie) rządy Laporty zakończyły się skumulowanym zyskiem w wysokości 4 milionów euro. Jan wygrał więc proces, w którym formalnie odszkodowania domagał się od niego… klub. I to również klub (a nie np. osobiście Sandro Rosell) poniósł koszty tego procesu – ale to już temat na zupełnie inną historię.

A czym, oprócz bronienia się przed sądem, zajmował się w latach 2010-2020 Jan? Cóż, poszedł tam, gdzie widziało go wielu, tj. do polityki. Ambicje miał spore, jednak obyło się, delikatnie mówiąc, bez większych sukcesów – założona przez niego proniepodległościowa partia Democràcia Catalana zdobyła zaledwie jeden mandat w Parlamencie Katalonii w 2010 roku, a także jedno stanowisko radnego w barcelońskim ratuszu w 2011. Obie funkcje pełnił zresztą Laporta.

W 2015 roku wycofał się z polityki i spróbował powrotu na fotel prezydenta klubu, ale nie da się ukryć, że wtedy za bardzo na tym stanowisku mu nie zależało. Ba, nawet ostatnio przyznawał, że wówczas zgłosił się w ostatniej chwili, bo otrzymywał takie prośby chociażby ze strony zawodników. Z tej kampanii pamiętam obecnie już chyba tylko zapowiedzi sprowadzenia Paula Pogby. Skończyć dobrze się to nie mogło i się nie skończyło – Laporta zdobył 33.03% głosów i musiał uznać wyższość Josepa Marii Bartomeu, który legitymował się świeżo zdobytym trypletem. Nawet mój głos niestety nie pomógł, a już wtedy czułem co się święci.

Satysfakcja z powtarzania „a nie mówiłem?” przez kolejne sześć lat? Zerowa.

Epilog

No, dobrnęliśmy do końca. Oczywiście tych smaczków i historii jest dużo, dużo więcej – ale też nie chodzi o to, żeby napisać tu książkę o Laporcie. Za to moim zdaniem już tylko to skrótowe podsumowanie jego siedmiu lat na prezydenckim fotelu pokazuje nam, czego możemy się teraz spodziewać. A to w sumie najważniejsze.

Po pierwsze, postawa statecznego Laporty z obecnej kampanii moim zdaniem wynika bezpośrednio z jego burzliwej przeszłości. Spójrzcie zresztą jeszcze raz choćby na ten tekst – on tak naprawdę będąc u władzy, cały czas był na wojnie. Czy to z własnym zarządem (i to dwukrotnie), czy z mediami, czy z Boixos Nois… myślę, że na stare lata już trochę ma tego dosyć i możemy się teraz spodziewać jego bardziej koncyliacyjnej wersji.

Zresztą, cytując hiszpańską Wikipedię (która swoją drogą posłużyła za świetne źródło do odświeżenia mojej pamięci), Laporcie już w 2005 roku zarzucano, że „wbrew temu, co obiecał w kampanii wyborczej, wcale nie wyciągnął tego, co zostało zamiecione pod dywan, ani też nie podjął żadnych działań prawnych wobec poprzedników”. I, szczerze mówiąc, choć bardzo bym sobie tego życzył, to nie spodziewam się tego również teraz. Sam Jan podczas tej kampanii podkreślał zresztą, że nie chciałby, aby ktoś teraz przechodził przez to, przez co musiał przejść on sam (wotum nieufności, proces sądowy za rzekome straty).

Czy więc chcę powiedzieć, że Laporcie z wiekiem zaczęło brakować jaj? Niekoniecznie. Moim zdaniem, będzie je pokazywał tam, gdzie są potrzebne – zwróćcie uwagę, że przez te kilka lat rządów przeprowadził rewolucję kadrową nie raz, a dwa razy. Nigdy nie bał się niepopularnych decyzji, brał za nie pełną odpowiedzialność i, co najważniejsze, z reguły trafiał. Według mnie z nim u sterów po Rzymie nie byłoby już Liverpoolu, a jeżeli nawet tak – to na pewno nie byłoby już Lizbony. I tego oczekuję w dalszym ciągu – odważnych ruchów już w najbliższe okienko transferowe i gdy tylko okaże się to najlepsze dla drużyny. I wizjonerstwa, bo tak trzeba określić chociażby zaufanie Pepowi Guardioli, gdy nie ufał mu prawie nikt.

Zresztą, koncyliacyjny Laporta, to też Laporta wykorzystujący zasoby barcelonismo ponad swoje własne sympatie i animozje. Pamiętacie, że Pep Guardiola szedł do wyborów w 2003 roku z Lluísem Bassatem? A jednak to nie przeszkodziło Janowi w powierzeniu mu najpierw roli trenera futbolu młodzieżowego, a potem – pierwszego zespołu, i to w tak delikatnym momencie. Przychodzi Wam na myśl jakaś inna klubowa legenda, która w trakcie obecnych wyborów miała rzekomo wspierać kontrkandydata Laporty? No właśnie. Myślę, że Xaviego w klubie zobaczymy tak czy siak, niezależnie od porażki Victora Fonta.

Podsumowując – mam swoje obawy i nie uważam Laporty za prezydenta idealnego. Ale wierzę, że jego rządy to znów będzie dobry czas dla Barcelony, tak jak ogólnie rzecz ujmując niewątpliwie był nim okres 2003-2010.

Ganas de volver a verte, Jan!

Jeżeli podobał ci się ten tekst rozważ wsparcie naszego bloga:

5 odpowiedzi

  1. Świetny tekst, ale mam pytanie odnośnie długości kadencji. Sytuacja z 2003-2010 jak najbardziej jasna, dwie 4-letnie kadencje, z czego ta pierwsza skrócona przez kruczki prawne. Ale co dalej? Rossell był 3 i pół roku i podał się do dymisji, wszedł Bartomeu w połowie sezonu i był ponad 6 lat. Z tego co mi wiadomo nie mieliśmy wyborów w 2018 roku, więc czemu Barto piastował urząd tak długo? I jak to będzie w przypadku Joana, 4 lata od marca 2021 do marca 2025? Do czerwca 2025? Dłużej? Pozdrawiam!

    1. Hej. Przede wszystkim – dzięki!

      W międzyczasie zmieniono statut i kadencje zostały wydłużone do sześciu lat. Kadencja Rosella miała trwać od 1 lipca 2010 do 30 czerwca 2016 roku. Bartomeu po jego rezygnacji objął władzę jako dotychczasowy wiceprezydent, jednak zwołał przedterminowe wybory na lato 2015.

      Bartomeu już nie jako sukcesor Rosella, tylko jako wybrany prezydent, rządził więc od 1 czerwca 2015 i planowo miał rządzić do 30 czerwca 2021 roku (sześć pełnych sezonów).

      Z racji, że wybory teraz znów były przedterminowe, to Laporcie zaliczy się sezon 2020/21 jako pierwszy, więc zostaje mu pięć kolejnych – kadencja planowo kończy mu się więc 30 czerwca 2026 roku.

        1. Nie, dalej dwie kadencje, tylko teraz po sześć sezonów. Kandydaci wypowiadali się w kampanii o powrocie do czteroletnich kadencji, ale zobaczymy co z tego wyjdzie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

To może cię zainteresować