Moja prywatna statystyka związana z El Clásico na chwilę obecną przedstawia się następująco: wyjazdy na klasyk – 7, obejrzane mecze – 5. Jak do tego doszło? Nie poprzestanę jak Zenek na powiedzeniu: „nie wiem”, lecz zaproszę Was na historię o dwóch sytuacjach, gdy Klasyk oglądałem z bardzo bliska, ale nie z trybun stadionu. A także o tym, jak blisko było, żeby wydarzyło się to po raz trzeci.
Ogólnie mam to do siebie, że zawsze na wyjazdach spotykają mnie różne przygody, zupełnie wbrew mojej woli. Jeżeli komuś coś się może zdarzyć, to z reguły zdarzy się właśnie mnie. Po jednej z takich sytuacji – chyba chodziło o to, gdy akurat w poszukiwaniu zarezerwowanego noclegu prawie włamałem się do mieszkania w Tel Awiwie – mój przyjaciel spytał mnie: „czy tobie się zdarzyło kiedyś gdzieś pojechać i wszystko poszło zgodnie z planem”? Oczywiście, zdarzyło się, ale liczba niespodziewanych sytuacji przekracza tę, do której przyzwyczajeni są nie-pechowi ludzie. I tak mam też z Klasykami.
Listopad 2010 roku. Środek rywalizacji Pep Guardiola – Mourinho, emocje sięgają zenitu. Ja w trzeciej klasie liceum, więc jedyne co słyszę to odmieniane przez przypadki słowo matura. W tamtym okresie w Hiszpanii, a konkretnie w Albacete, pracował mój tata – proponuje, abym przyleciał do Barcelony, tam się spotkamy i pójdziemy na El Clásico (od paru lat jestem socio, więc problemu z biletami być nie powinno). Jasne tato, nie trzeba mi dwa razy powtarzać.
Wyjazd ogarnięty parę miesięcy wcześniej – bilety na samolot, hotel… powrót zaplanowany na poniedziałkowe popołudnie, bo przecież mecz może być w niedzielę wieczór. Nie przewidzieliśmy jednego – wyborów do parlamentu Katalonii. Powinny się one odbyć w niedzielę, ale kto pójdzie na wybory, jeżeli w tym samym dniu będzie El clásico? Kto w telewizji wybierze wieczór wyborczy, a nie starcie Messiego z Ronaldo? Politycy nie lubią dzielić się czasem antenowym. Parę tygodni przed meczem Klasyk zostaje więc przełożony na poniedziałek wieczór. Ja mam lot do Warszawy w poniedziałek popołudniu.
Z perspektywy dziesięciu lat brak przebukowania wtedy lotu i przedłużenia wyjazdu o jeden dzień może wydawać się śmieszny – ale wtedy nie było to tak proste ani finansowo, ani organizacyjnie. Sam nie wiem czy na miejscu swojego taty wówczas pozwoliłbym swojemu ledwo co 18-letniemu synowi, który nigdy sam nie był zagranicą zostać w Barcelonie i olać szkołę. O internecie w telefonie cały czas też można było tylko pomarzyć, zwłaszcza w roamingu.
W poniedziałkowe popołudnie tata odwozi mnie więc na lotnisko, a sam wraca do Albacete. Czekam przed bramką, a boarding się nie zaczyna. Wreszcie komunikat – z powodu śnieżycy nad Polską żadne loty w tamtym kierunku tego dnia nie wylecą. Zostaniecie państwo przewiezieni do hoteli po uprzednim przebukowaniu lotów na któryś z kolejnych dni.
Rezultat? Klasyk ostatecznie oglądam w Barcelonie, a precyzyjniej w Cornella el Prat, rozsławionej przez wypowiedź Gerarda Pique o Espanyolu. Gdy wchodzę do lobby hotelu Campanile jest dwudziesta minuta meczu, a na ekranie widnieje już wynik 2-0. Wiecie doskonale jak ta historia się skończy – Barça zaserwuje Realowi manitę. Dla mnie natomiast ten wieczór będzie mimo wszystko słodko-gorzki. Przecież miałem to zobaczyć na żywo…
Listopad 2015 roku. Barça świeżo po tryplecie, w ataku szaleje trio MSN, a Real dołuje pod wodzą Rafy Beniteza. Teraz też jestem w ostatnim roku edukacji – ale nie licealnej, lecz studenckiej. Jesienny semestr spędzam na Erasmusie w Barcelonie. Niestety, klasyk w pierwszej rundzie będzie grany na Santiago Bernabeu. Nic to, jestem socio, zgłoszę się po bilety.
Niestety – zainteresowanie wejściówkami przekracza pojemność sektora gości na madryckim stadionie. W losowaniu nie mam szczęścia, co jakoś mnie nie zaskakuje, bo ledwo parę miesięcy wcześniej musiałem się obejść smakiem przy okazji finału Ligi Mistrzów w Berlinie. Godzę się z tym, że mecz obejrzę w barze, zresztą chyba z Adrianem – to był czas, gdy wraz ze swoją żoną przeprowadzili się do Barcelony, gdzie się poznaliśmy.
Jakiś czas przed meczem, nie pamiętam dokładnie, ile, pisze do mnie kolega. „Słuchaj, mam bilety na klasyk, ale nie mogę lecieć. Jak sobie ogarniesz ich przebukowanie, są twoje”. Idę więc do biura obsługi socio, pokazuję podpisane przez kolegę pismo, jego skan dowodu, skan karty socio… pani z obsługi mówi, że niestety oficjalnie nie może zmienić nazwisk na biletach. Jednocześnie jednak mruga okiem, że może tak czy siak pewnie uda mi się wejść, zwłaszcza, że i u kolegi i u mnie polski dowód osobisty. Nie spodziewa się zbyt szczegółowych kontroli, to nie po hiszpańsku.
Jadę więc do Madrytu. Noc w autobusie, odebranie kluczy do wynajętego mieszkania i wycieczka pod stadion. A tam nie atmosfera wielkiego piłkarskiego święta, lecz istny armagedon – policjanci na koniach, policjanci pod bronią… praktycznie stan wyjątkowy. Czemu tak? Parę dni wcześniej był zamach terrorystyczny przed Stade de France, przy okazji meczu Francja-Niemcy. Wszyscy boją się, że El Clásico może być następne, są nawet plotki o jego odwołaniu.
Mimo to podchodzę na pewniaka do wejścia na sektor gości i podaję bilet. Steward pyta mnie o dowód osobisty, podaję go, zasłaniając palcem nazwisko. Głupie, wiem, ale w Hiszpanii nie takie numery przechodzą. Tym razem jednak steward uważnie studiuje dowód, porównuje nazwisko z tym na bilecie i mówi: „to nie ty”. Odpowiadam, że owszem, nie ja, ale kolega nie mógł przylecieć, ja specjalnie tutaj z Polski, próbowałem się przepisać w klubie, też jestem socio, spełnienie marzenia, bądź człowiekiem… steward idzie skonsultować się ze swoim szefem, wskazuje na mnie palcem. Wraca po kilku, długich dla mnie niczym wieczność, minutach i smutno kręci głową: „przepraszam, w każdy inny dzień bym cię wpuścił. W każdy inny, ale sam rozumiesz, jak jest teraz”.
Rozumiem. Idę oglądać mecz w barze niedaleko Santiago Bernabeu. Znów znacie świetnie dalszy ciąg tej historii – Barça wygrywa 4-0, a przed kolejną manitą Real uchronił tylko Munir, który zdjął piłkę z nogi Pique i fatalnie spudłował. Dla mnie znów natomiast łyżka dziegciu w beczce miodu. Przecież i ten mecz miałem zobaczyć na żywo…
Żeby nie było jednak tak smutno, to cofnijmy się w czasie jeszcze bardziej. Listopad 2009 roku. Barcelona jest w trakcie najlepszego roku w swojej historii, już tylko Klubowe Mistrzostwa Świata dzielą ją od wygrania wszystkiego. Wówczas już mój tata pracował w Hiszpanii i, ponownie jak rok później, zaproponował, żebyśmy zobaczyli się przy okazji Klasyku w Barcelonie.
Niestety, zainteresowanie meczem przekracza pojemność nawet takiego molocha jak Camp Nou. Mimo że jestem socio, tacie nie udaje się dostać biletów – jesteśmy też wtedy kompletnie zieloni, nie znamy takich tricków jak dzisiaj, nie wiemy, jak działa system sprzedażowy i gdzie są jego luki. Wiem o fiasku z biletami wcześniej, więc przylatuję do Barcelony bez oczekiwań.
Na miejscu niesamowita niespodzianka – tata wyciąga dwa bilety i mówi: „idziemy na mecz”. Zmierzamy więc na Camp Nou, moja ekscytacja sięga zenitu. I nagle zimny prysznic – nie przepuszczają nas bramki. Podchodzą stewardzi, oglądają bilety i w końcu pytają: „gdzie pan to dostał? Przecież takich miejsc nawet nie ma na stadionie”.
Okazało się, że tata tak się zawziął, żeby kupić bilety, że zrobił to od konika pod Camp Nou. Niestety, nie trafił na socio, który po prostu użycza swojego karnetu (nielegalne, ale w tamtych czasach – powszechne), a na zwykłego oszusta, który przyszedł z podrobionymi biletami i sprzedaje je po kilkaset euro każdy. Ja załamany, jeszcze wtedy nie znam hiszpańskiego, więc mało rozumiem, ale słowo la policía brzmi tak samo w każdym języku. Godzę się z wizją spędzenia meczu na komisariacie, gdzie tata będzie składał zeznania.
Na szczęście sprawę udało się polubownie załatwić – szukamy więc miejsca na obejrzenie meczu w którymś z barów koło Camp Nou. Możecie się domyślić z jakim skutkiem: parę minut przed Klasykiem nie wetknie się tam nawet szpilki. Zrezygnowani idziemy w stronę metra, żeby przenieść się w inną część miasta, bliżej naszego hotelu. Przed wejściem do metra Maria Cristina widzimy jednak biurowiec La Caixy, katalońskiego banku, w bankomatach którego wówczas można było kupić bilety na mecze Barcelony. Tak, tak – podchodziło się do bankomatu, zamiast opcji wypłaty pieniędzy wybierało się Kup bilet na mecz i płaciło się na miejscu kartą. Tata mówi – zajdźmy, sprawdźmy czy coś się nie zwolniło. Ja jestem przeciwny – nie obejrzymy początku meczu nawet w barze.
Zachodzimy. Sprawdzamy raz – biletów nie ma. Sprawdzamy drugi raz – biletów nie ma. Ja już maksymalnie rozgoryczony, naciskam, żebyśmy w końcu stąd wyszli, bo w ogóle nie obejrzymy meczu nigdzie. Sprawdzamy trzeci raz – jest jeden bilet, dosłownie w ostatnim rzędzie Camp Nou. Transakcja przechodzi, bilet w rękach. Próbujemy dostać drugi – niestety, ten był naprawdę ostatni. Tata patrzy na mnie i mówi: „synu, biegnij”. Do meczu zostało 7 minut, a 17-letni ja, trzymając w jednej ręce bilet, a w drugiej podtrzymując spodnie (mocno za duże, przejściowa fascynacja hip-hopem), ruszam w sprint swojego życia. Na stadion docieram spóźniony ledwo o włos, wbiegam na sam szczyt trybun i siadam na krzesełku jako chyba ostatni ze stutysięcznego tłumu.
Barcelona wygrywa 1-0 po golu Ibrahimovicia. Nie był to wielki mecz, ale to dalej najważniejsze wydarzenie sportowe na świecie. Spełniłem marzenie. Dzięki, La Caixa – gdy studiowałem w Barcelonie siedem lat później, mój wydział był niedaleko od tego szczęśliwego bankomatu, więc zawsze w nim wypłacałem gotówkę – mam nadzieję, że sobie odbiliście. I przede wszystkim – dzięki, Tato! Bez Ciebie by mnie tam nie było, a nawet jeżeli, to mecz oglądalibyśmy w barze.
P.S. Fotka tytułowa jest natomiast z poprzedniego Klasyku na Camp Nou, rozgrywanego w grudniu 2019. Tam akurat miałem szczęście w przeciwieństwie do masy ludzi, którzy w październiku wybrali się na odwołany mecz. Ale też nie obyło się bez ryzyka – mecz był zaczynał się o 20:00, a ja jeszcze o 15:50 tego dnia byłem w Warszawie. Ale to już zupełnie inna historia…
9CAMPNOU to jedyny polski blog o Barçy tworzony w Barcelonie. Jeżeli spodobał Ci się ten wpis wesprzyj nas małą kwotą: