Czy za chmurami świeci słońce?

Nostalgię za Leo Messim potęguje fakt, iż po miesiącu nadal nie da się jego odejścia opakować w choćby jedno pozytywne dla Barcelony następstwo.

Z odejściem Leo Messiego każdy będzie musiał samemu uporać się na swój własny, indywidualny sposób (szczerze, nie sądzę by komukolwiek związanemu z Barceloną się to dotychczas w pełni udało). Dla każdego bowiem Argentyńczyk uosabiał inne oblicze. Dla jednych był jedynie kapitanem drużyny i najbardziej bramkostrzelnym jej zawodnikiem. Dla innych był Bogiem futbolu – obdarzonym uczuciem znacznie wykraczającym poza racjonalne i pragmatyczne sportowe ramy.  

Dla mnie osobiście był tym jednym. Jedynym. Ukochanym. Od niemal 16 lat. Dokładnie od 14 września 2005 roku – od wyjazdowego meczu z Werderem Brema w fazie grupowej Ligi Mistrzów. Tamtego właśnie wieczora piłkarsko zakochałem się w nim jak w nikim wcześniej i pewnie już w nikim więcej. Dla mnie w tamtych czasach mecz Barcelony zaczynał się zawsze pięć minut przed pierwszym gwizdkiem arbitra – od prezentacji wyjściowych jedenastek. Na kogo na prawym skrzydle postawił dziś Frank Rijkaard – Leo Messi czy Ludovic Giuly? Zazwyczaj kończyło się zawodem i rozczarowaniem. Leo był wtedy zawodnikiem drużyny rezerw, a odległość jaka dzieliła go od pierwszej jedenastki dobrze ilustrował przydzielony mu na koszulce numer 30. Wówczas jedyne o czym marzyłem to by przyszedł kiedyś taki dzień by Leo Messi wywalczył sobie w Barcelonie na stałe miejsce w wyjściowym składzie…

Dla mnie więc ostatni czas jest niczym pogrzeb. Ktoś rok temu napisał, że odejście Leo Messiego „jest niczym śmierć kawałka duszy”. Nie potrafię znaleźć bardziej trafnej metafory. Czasami zastanawiam się czy być może nie byłem pierwszym w Polsce wielkim fanem Leo Messiego. Pocieszenie? Raczej kolejny gwoźdź do zakopanej trzy tygodnie temu trumny pełnej romantycznych marzeń o związaniu całej piłkarskiej kariery przez ukochanego Argentyńczyka z klubem z Camp Nou. Myślę, że w każdym z tli się w ostatnim czasie wiele smutków i żali. Że za szybko. Że za łatwo. Że tak niespodziewanie. Że z poczuciem jakiegoś niedopowiedzenia. Że (na boisku) już prawdopodobnie na zawsze. Że bez należnego pożegnania i bez ostatniej owacji. 

Cała żałoba ma jednak także drugie oblicze. Wydaje mi się że nie można było kochać Barcelony nie obdarzając choćby odpryskiem tego uczucia Leo Messiego. Sądzę, że w sercu każdego kibica Barcy w ostatnich latach narastała pewna zadra związana z faktem, iż talent genialnego Argentyńczyka zatraca się coraz bardziej wobec piętrzącego się przed nim coraz dolegliwiej repertuarem boiskowych ról i obowiązków. Rozgrywający, skrzydłowy, pomocnik, napastnik, mediapunta, a na domiar wszystkiego niejednokrotnie i kozioł ofiarny. Z sezonu na sezon Leo Messi był otoczony w Barcelonie zawodnikami coraz mniej dopasowanymi do poziomu jego umiejętności.

O tym jak bardzo Barcelona sprzeciętniała chyba najdosadniej świadczą dwa numery: 6 i 8. Niegdyś należące w Blaugranie do Xaviego i Iniesty, obecnie przewidziane dla Puiga i Pjanicia (choć w wypadku tego ostatniego na szczęście Zarząd miał inne plany). Jestem pewien, że nie byłem osamotniony w pewnym żalu, a chyba nawet zażenowaniu, oglądając jak w ostatnich kampaniach Leo Messi próbował z piłką przy nodze niemal w pojedynkę forsować defensywne zasieki przeciwników. Przy często skrajnie biernej „asyście” pozostałych kolegów podających Argentyńczykowi nałogowo i bezwiednie futbolówkę. 

Trudno się dziwić. Byli napędzani słuszną świadomością, że nie ma na boisku piłkarskiej kompetencji którą sami byliby w stanie zrealizować lepiej od niego. Nie mam cienia wątpliwości że w otoczeniu Neymara i Mbappe, oraz pozostałych gwiazdorów z Paryża Leo Messi uwolni w kolejnym sezonie znaczną cześć swojego niepowtarzalnego talentu. Talentu który był w ostatnich sezonach dławiony w otoczeniu Martina Braithwaite’a, nieustająco kontuzjowanego Ousmane’a Dembele, czy równie systematycznie zabłąkanego Antoine’a Griezmanna. 

Wiele lat temu doszedłem do wniosku, że Leo Messi ma absolutnie unikatową umiejętności czynienia na boisku lepszymi także pozostałych zawodników, stanowiąc tym samym podwójną wartość dodaną dla swojego zespołu. Jednak nie jest to reguła uniwersalna. Dotyczy ona przede wszystkim (a chyba nawet jedynie) piłkarzy ponadprzeciętnych. To im w największym stopniu tworzy warunki i przestrzeń do pomnożenia na boisku swoich talentów. Iniesta, Xavi, Villa, Alves, Suarez, Neymar… Przykłady można mnożyć niczym niekonwencjonalne zagrania którymi Messi ich obdarzał. 

Ale ta relacja posiada pewną symetrię. Tylko otoczony wyśmienitymi zawodnikami sam Leo Messi może w największym zakresie zaprezentować swoje najtrudniej wytłumaczalne i najmniej racjonalne piłkarskie zdolności. Myślę że między innymi z tego brała się niegdyś widoczna dysproporcja między grą Argentyńczyka w Barcelonie (szczególnie tej Pepa Guardioli i Tito Vilanovy), a jego występami w narodowych barwach. Wielu kibiców zapewnie przypomina sobie jak długimi latami Leo Messi musiał mierzyć się w ojczyźnie z zarzutem, że chcieć grać w piłkę chce mu się jedynie w Barcelonie.  

Leo Messi przechodząc do PSG dodatkowo uzyskuje nieosiągalną w Barcelonie sposobność zostania najbardziej utytułowanym piłkarzem w całej historii futbolu. Do obecnego rekordzisty – Daniego Alvesa brakuje mu 6 trofeów. Dużo jak na zaplanowane jeszcze zaledwie dwa/trzy sezony gry na piłkarskim piedestale. Przy utrzymaniu średniej tytułów w Barcelonie z ostatnich dwóch kampanii Leo Messi, by zrównać się z Alvesem, musiałby grać w katalońskim klubie do… 46. roku życia. Przy niemal pewnym zmonopolizowaniu przez PSG rozgrywek na francuskim podwórku wystarczy pojedynczy sukces w Europie by co najmniej dogonić Daniego Alvesa. A stanie się najbardziej utytułowanym piłkarzem w historii futbolu być może nawet bardziej przyczyniłoby się Leo Messiemu do etykiety piłkarza wszech czasów niż pojedynczy tytuł Mistrza Świata.  

Jeżeli jesteście fanami muzycznych metafor to polecam Wam odsłuchać piosenkę Coldplay – „Everglow”. Wsłuchajcie się w nutę, wczytajcie się w tekst. Być może odnajdziecie w niej także swoją własną alegorię. 

Żegnaj Leo? Z pewnością nie, to raczej „do zobaczenia”. W PSG będę bowiem śledził każdy Twój mecz. Światło Twojej gwiazdy ogrzewało nam piłkarskie życie przez ponad półtorej dekady i nadal będzie świecić, choć w innej koszulce już pewnie pod nieco inaczej nachylonym kątem. Powodzenia jednak zawsze i wszędzie. Za to jak pięknym nasze życie czyniłeś i za to że w Barcelonie dzięki Tobie przez ostatnie 17 lat słowo „futbol” było tak wiele razy odmieniane przez radosne przypadki będę Cię kochał na zawsze gdziekolwiek będziesz. „The light that you left me will Everglow”. 

PS Gdyby 14 września 2005 roku ktoś powiedział mi jak wspaniałą piłkarską przygodę właśnie rozpoczynam z całą pewnością nie uwierzyłbym że może to być choć trochę prawdziwe.

Jeżeli podobał Ci się ten materiał to może wesprzyj naszego bloga? Nie mamy reklam na stronie i utrzymujemy się dzięki dobrowolnym wpłatom naszych patronów. W zamian zaprosimy cię do naszej zamkniętej grupy dla socios 9CAMPNOU. Dzięki!

Jedna odpowiedź

  1. Piękny tekst !!!!
    Jakbym sam bym to mówił a ty to przelewał w tekst, z ta różnica i ja zobaczyłem Leo na campnou w meczu z Sevilla 22/9/2007
    Leo ⚽️⚽️
    Cały stadion śpiewa: Messi Messi Messi

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

To może cię zainteresować